Zsuzsa Bank - "Śmierć przychodzi nawet latem"

Na okładce gałąź jabłoni, na niej dwa jabłka, pęknięte, ścieka z nich sok, na jednym przysiadła mucha, może osa, liście są postrzępione. Piękno, ale uszkodzone, "nadgryzione"; sok z jabłek jak łzy.
Śmierć, odchodzenie, godzenie się ze stratą; wiele książek napisano w ostatnich latach na ten temat. Nasuwa mi się nawet trochę podobny tytuł, "Lato, gdy mama miała zielone oczy" Tatiany Tibuleac.

Książka Zsuzsy Bank jest jednak inna, zdecydowanie bardziej osobista, wręcz intymna; to proza biograficzna. Pisarka przedstawia w niej ostatni rok z życia jej ojca, Węgra, który opuścił kraj po rewolucji w 1956 roku i osiadł w Niemczech. Pisze też o kolejnym roku już bez ojca.
Są tu również wspomnienia z wcześniejszych lat, piękne i melancholijne obrazy pobytu na węgierskiej wsi, spotkań z rodziną ze strony ojca i matki, także uchodźczyni.
"Rajski ogród" otaczający letni dom jest tu punktem odniesienia.

Niezwykle ciepło, z ogromną miłością pisze Bank o ojcu, to niewątpliwie najważniejsza osoba w jej życiu. Nieustannie podkreśla więź, która łączyła ją z nim. W jednym z wywiadów, które przeczytałam, powiedziała, że był on jej "nauczycielem życia".

Książka jest zapisem choroby i odchodzenia, szczegółowo oddaje kolejne etapy aż po uzgadnianie przebiegu ceremonii pogrzebowej, wyboru grobu, porządkowania rzeczy po zmarłym, przeżywania żałoby.
Dużo tu emocji, przeżyć, smutku, łez, niegodzenia się ze stratą, rozpamiętywania przeszłości. Można by zatem uznać, że to bardzo smutna i przygnębiająca lektura. A jednak tak nie jest. Chyba dlatego, że dominuje tu wdzięczność i miłość jaką autorka odczuwa wobec ojca. Z czułością mówią o nim i wspominają go jej dzieci, przyjaciele, znajomi.

W trakcie czytania miałam wrażenie niezwykłości tego człowieka, który po trudnym okresie młodości potrafił w swym dorosłym życiu, poza ojczyzną, znaleźć radość życia.
Ona tu dominuje i choć autorka wielokrotnie pisze o swej wielkiej stracie , trudności pogodzenia się z tym, że odszedł, po przecież długim życiu, 85 lat (mój ojciec zmarł w wieku zaledwie 52 lat),pozostaje się raczej z pogodnymi obrazami.

Jest na nich Balaton i wspólne pływanie, tzw. jo uszas, w sumie nieprzetłumaczalny zwrot oznaczający w przybliżeniu "istotę węgierskiego lata, jego środek, punkt, do którego wszystko powinno zdążać". Są wspólne rodzinne święta, rozmowy, wspominanie.
To piękna opowieść o ojcu, o dobrym życiu z nim, autorka pisze: "Trzymał nas przy ziemi, ale też pozwalał odfrunąć".
Wiele jest w niej słońca i niekończącego się lata, i dużo optymizmu.

Komentarze

Prześlij komentarz