Tomasz Różycki - "Złodzieje żarówek"
"Bo czytelnik przeważnie nie widzi nic, oprócz samego siebie, albo świat przedstawiony i bohaterów przedstawionego świata, czyli tak zwanych protagonistów. Ba, im bardziej widzi siebie, tym bardziej potem chwali książkę".Zgadzam się z Tomaszem Różyckim i bardzo chwalę jego książkę. "Świetna! O życiu! Doskonała konstrukcja, wciąga!" - tyle podpowiedzi autora. A na serio ode mnie, bardzo mi się podoba ta powieść, począwszy już od okładki. Jest na niej wieżowiec i na jego tle dwie kwiatowe łodygi.
Długim korytarzem ciągnącym się na poziomie strychów nad dziesiątym piętrem można przejść przez "siedem albo i więcej klatek schodowych". Rusza nim dzielny Tadeusz, by zmielić zdobyczną kawę (niestety rzucili tylko w ziarnach); sąsiad z innej klatki, Stefan, ma młynek; wtedy to rzadkość.
Goście powoli zbierają się na imieniny ojca.
Razem z Tadeuszem rusza i czytelnik. Zanim dotrą do Stefana i z powrotem minie 251 stron i wiele się będzie działo.
Podróż obfituje w masę dygresji, opowieści o PRL-owskiej rzeczywistości, choć nie tylko. Jest miejsce i na zdarzenia niekoniecznie realne, niektóre ocierają się o mit, legendę, surrealizm. Przecież życie w tamtych czasach nie skąpiło absurdu czy groteski. Dziś trudno sobie wyobrazić, że naprawdę praktycznie wszystkiego brakowało, że trzeba było zdobywać wiele rzeczy, załatwiać.
Nie myślę o PRL-u z nostalgią, bardzo dobrze, że ten czas minął. Można dzisiaj śmiać się z wielu tamtych zdarzeń i sytuacji (nie brak ich u Różyckiego),ale choć czytając, śmiałam się niekiedy w głos, towarzyszyła mi i smutna refleksja nad mizerią tych lat.
Narrator, którym w powieści jest Tadeusz, opowiada o swej wędrówce z pozycji chłopca, ale nie tylko. Czasem jest to już dorosły Tadzio, nawiązuje do Heraklita, do bogów.
Jawi się także jako pisarz i zastanawia się, co czytelnik może sobie wyobrażać na jego temat. Jest tu i miejsce na końcową refleksję dotyczącą przyszłości.
Wędrujemy więc trochę w czasie i w przestrzeni. Śledzimy trudne przejścia długim korytarzem, pokonywanie lęków, pustki, mijanie niebezpiecznych szczelin w murach. Dzieje się to czasem w ciemnościach, wszak złodzieje żarówek grasują. Ktoś je kradnie, a tu przecież mieszka "arystokracja", wydawałoby się, po nazwiskach sądząc. Są Czartoryscy, Czetwertyńscy, Wertyńscy i wielu innych z końcówką -ski. Dosyć to przewrotne ze strony autora, bo ci z tak "rodowymi" nazwiskami mogą sobie z pozycji balkonów w ich niewielkich M obserwować pobliskie osiedle domków i zazdrościć szczęśliwcom ich powierzchni życiowej. Z kulturą też im za bardzo nie po drodze, a wszak nazwisko zobowiązuje.
Dużo u Różyckiego celnych obserwacji, anegdot, dowcipów i humoru. Napisana pięknym poetyckim językiem powieść (autor to przede wszystkim poeta) wprawiła mnie w nieco melancholijny nastrój, choć, jak pisałam już wcześniej, wywołała też śmiech.
Autor pisze, że "wszystko wydarzyło się i minęło", ale "jednak coś zostaje". Można sobie dopowiedzieć, co to takiego - pamięć, wspomnienia, uczucia? "Miłość" - to ostatnie słowo "Złodziei żarówek". Bardzo polecam tę powieść.
Komentarze
Prześlij komentarz