Grzegorz Miecugow "Przypadek"
Marcin Szuster cierpi na bezsenność, więc to
dla niego nie problem iść do sklepu po świeże pieczywo i przygotować dla swej
ukochanej Marty śniadanie, podając je do łóżka rzecz jasna. Ale tym razem zbudził
ją za wcześnie, zapomniał, że wyjeżdża na Mazury (firmowy wyjazd integracyjny)!
Tak zaczyna się pierwsza powieść znanego
dziennikarza Grzegorza Miecugowa. Początek sielankowy… Nic jeszcze nie
zapowiada sensacyjnych wydarzeń, które rozegrają się w ciągu trzech tygodni.
Nie, nie, narzeczona nie gniewa się za zbyt
wczesną pobudkę! To Marcin za kilkanaście godzin będzie chciał wymazać Martę ze
swej pamięci. Dlaczego? Co się stało? To przecież wielka miłość! Otóż
przypadkiem zobaczy dziewczynę w sypialni swego szefa zwanego Wielkim Bo (to od
Bogdana, nie bossa). Znaczy nie ją konkretnie… ale po kolei: najpierw jej
samochód pod domem szefa, potem buty (Marty!) koło łóżka i wreszcie jej
sylwetkę, ale twarzy nie zobaczy. Jest jednak pewien, że to ona i świat (jego
świat) wali się w gruzy.
Obmyśli zemstę doskonałą – zniknie z życia
Marty, szefowi zaś zabierze pieniądze.
Zaczyna więc działać, uruchamiając stare
znajomości. Mieszkający w Berlinie Henryk Twardowski ma mu przygotować fałszywe
dokumenty, specjalizuje się w tym, odsiedział już wyrok, ale nie zniechęciło go
to do dalszej działalności. Okazuje się, że naszym rodakiem interesuje się
niestety niemiecka policja.
Pęka ogniwo misternie opracowanego planu.
Zaczynają się problemy. Marcin Szuster z torbą wypełnioną paczkami euro wędruje
przez Polskę, uciekając przed prywatnymi detektywami wynajętymi przez Wielkiego
Bo.
Ależ akcja! Chciałoby się tak powiedzieć! Nic
tylko czytać i śledzić, co też za chwilę się wydarzy. Niestety, przedstawione
wydarzenia są tak przewidywalne, że czytelnik już na stronie 51 (powieść liczy
365 str.) wie, że przed domem Wielkiego Bo stał samochód Marty, ale przyjechała
nim Kaśka, jej koleżanka. Potem są wciąż nowe tropy – są bardzo podobne, wiele
osób bierze je za siostry.
Marcin się pomylił, choć on sam jeszcze tego
nie wie. Dochodzą jednak do niego różne sygnały sugerujące pomyłkę. Ale nie
rezygnuje, ucieka dalej.
Też miałam ochotę uciec… od lektury tej
książki. Powieść
staje się bowiem nudna i coraz bardziej przewidywalna (o czym już wcześniej
pisałam). Wątek berliński wydaje się na siłę „przylepiony” do głównej akcji.
Wywody prof. Żelińskiego na temat wszechświata i kosmosu, którymi raczy
Marcina, są banalne i mało odkrywcze - „jesteśmy
zagubieni w kosmosie i samotni”!
Całość kończy się jak w bajce – „żyli długo i
szczęśliwie”. W sumie, po co to całe zamieszanie, a nie trzeba się było
przyjrzeć uważniej albo zachować może bardziej po męsku?!
Grzegorz Miecugow powiedział w jednym z
wywiadów: „Chciałem napisać książkę o
czymś, żeby po jej przeczytaniu coś w człowieku zostało”. Hm… coś?!
We mnie niewiele pozostało. Jakieś mgliste
wspomnienie, że znany i dobry dziennikarz napisał powieść sensacyjno-obyczajową
pt. „Przypadek”.
Muszę też przyznać, że tak niestarannie (to
delikatne słowo) wydanej książki nigdy nie czytałam, a czytam naprawdę bardzo
dużo.
Na prawie każdej stronie brak kilku
przecinków i to z reguły w zdaniach złożonych podrzędnie! Zdarza się też, że
pojawiają się tam, gdzie nie powinno ich być! Błędy typu: bohater kupił „Dzień szakala”, a czyta „Psy Wojny”, skończył czytać „Psy wojny”. Marta z Kaśką jadą do
Kazimierza Wielkiego (!), ciotka zaś mieszka w Kazimierzu Dolnym. Sporo
powtórzeń, których można by uniknąć, stosując zaimki.
Zastanawiam się, czy winą za tak niestarannie
wydaną książkę obarczyć tylko wydawnictwo Bellona i jego korektorkę, czy też
trochę autora.
Sądzę, że debiut powieściowy Miecugowa nie
wypadł najlepiej, ale cóż… „pierwsze koty za płoty”? Kto wie, może następna
będzie lepsza. Póki co, nie polecam, no ewentualnie w podróż.
Komentarze
Prześlij komentarz