Antoni Libera "Godot i jego cień"

Książką Antoniego Libery „Godot i jego cień” można się zachwycić. Autor pięknym językiem opowiada o swej fascynacji twórczością Samuela Becketta. Jest to tak wiarygodna opowieść, że czytelnik nie wątpi, iż zaczęła się ona w wieku niespełna 8 lat, gdy mały Antoni wymusił na rodzicach zabranie go do teatru na sztukę „Czekając na Godota”. Był rok 1957; lekka odwilż w trudnych czasach komunizmu.

Młody Libera zainteresował się głównie postacią chłopca, którego mógłby zagrać i żałował, że nie jego obsadzono w roli tego, który informuje, że „Godot nie przyjdzie”. I rzeczywiście – Godot nie przychodzi; część tych, którzy mieli nadzieję na zmianę otaczającej ich rzeczywistości, a wreszcie byli skłonni, by ją akceptować, musi opuścić kraj- mamy rok 1968.

Zanim Arnold Meyer, wybawca rodziców Libery z getta, wyjedzie z Dworca Gdańskiego, odda, już wtedy studentowi, roczniki „Dialogu” i pierwsze amerykańskie wydanie „Czekając na Godota”. Zacznie się czytanie tekstów Becketta, poszukiwanie ich (co wtedy wcale nie jest łatwe), „Nowele” Antoni Libera po prostu wykradnie z Centralnej Biblioteki Wojskowej. Chyba można mu to wybaczyć.

Potem będzie teatr studencki i przedstawienie „Końcówki”, które młodzi twórcy niebawem obejrzą w wykonaniu teatru z Francji z wybitnym Rogerem Blinem na czele goszczących w Polsce w 1970 roku.
Wreszcie pierwsza podróż za granicę, do Szwecji, a stamtąd, dzięki pomocy Arnolda Meyera, do Paryża. Kupowanie książek Becketta, przerzucenie nielegalnych wydawnictw do kraju, przepisywanie „Bez” w bibliotece IBL-u, przekłady Becketta. Wreszcie pierwszy list do ulubionego dramatopisarza i… odpowiedź! Będą też przesyłki z dedykacjami.

Podążamy wraz z autorem tropem „mistrza kpiny i autoironii, który wyśmiewał własną skłonność do smutku i pesymizmu”. Niełatwa jest dla Libery ta „fascynacja posępnym pięknem”. Gdy włączy się w działalność opozycyjną, nie dostanie zgody na wyjazd do Berlina, by tam obejrzeć spektakle „That Time” i „Kroki”. Starania o stypendium też będą szły opornie do czasu, gdy niezawodny pan Arnold zacznie działać. Wszystko idzie dobrze, ale celnik na lotnisku zatrzymuje Liberę pod błahym pretekstem i wydaje się, że koniec marzeń o Ameryce. A jednak się uda - dzięki postawie pilota samolotu.

To świetna scena, w książce jest ich wiele. Opowieść Libery wciąga niesamowicie. Opisywane przez niego spotkania z ludźmi, którzy tak jak on chcą poznać niełatwą twórczość dwujęzycznego autora (pisał i tłumaczył siebie w języku angielskim i francuskim), są dla czytelnika okazją do zapoznania się, choćby w niewielkim stopniu, z reżyserami, aktorami, ludźmi teatru zgłębiającymi problemy bohaterów Becketta.

Początki fascynacji Beckettem i dalsze podążanie za nim przypomina sobie Libera, lecąc samolotem z Nowego Jorku do Londynu. Tu będzie czekać przesyłka od autora „Wyludniacza”, potem będzie Wigilia i spacer po Londynie – znaczącą role odegra też budka telefoniczna przy Old Church Street, która wszędzie łączy za darmo. Dzięki takiej darmowej rozmowie nastąpi wyjazd do Paryża i tam wreszcie, poprzedzone licznymi perypetiami, spotkanie Libery z Beckettem. Fascynująca rozmowa, którą czyta się z zapartym tchem, jak zresztą całą książkę. Może niektórych odstraszą szczegółowe zmagania autora „Madame” z beckettowskimi tekstami, ale naprawdę czyta się je z wielką uwagą, nawet jeśli nie wszystko jest dla czytelnika jasne. No bo bądźmy szczerzy, chyba niewielu jest tych, którzy poza „Czekając na Godota”, znają twórczość Samuela Becketta.
Dlatego myślę, że warto sięgnąć po świetną i mądrą książkę Antoniego Libery, dla którego pochodzący z Irlandii pisarz stał się przeznaczeniem.

Janusz Majcherek w „Zeszytach Literackich” napisał, że wróży książce Libery wielkie powodzenie - „u nielicznych szczęśliwych”. Cieszę się, że mogę się do nich zaliczyć.



Komentarze