Janusz Głowacki "Z głowy"
Kolorowa
koszula rozpięta do pasa, spodnie dopasowane, szyte na miarę u pana Zenka na
Brzeskiej, na nogach rokendrole. Wysoki, przystojny blondyn idzie Nowym
Światem. Wielu przechodniów ogląda się za nim, ktoś krzyczy: „Cześć Głowa”!
No tak… to oczywiście Janusz Głowacki!
W czasach
PRL-u był tak charakterystyczną i rozpoznawalną postacią, że prozaik Andrzej
Bonarski umieścił go w jednej ze swoich powieści dziejącej się w środowisku
artystycznym Warszawy pod jego własnym nazwiskiem, bez charakteryzacji
literackiej. Sam zainteresowany po wielu latach wspomina te, i nie tylko te,
czasy w autobiograficznej książce pt. „Z głowy”.
Zaczyna od
rozdziału „One way ticket”, w którym opisuje, jak 8.12.1981 roku wyjeżdża
do Londynu na premierę swej sztuki pt. „Kopciuch”. No i jak wielu
rodaków po 13 grudnia staje przed dylematem – wracać do kraju czy zostać za
granicą, gdzie, jak pisze: „w jednej chwili zamieniłem się z nikomu
nieznanego prowincjonalnego pisarza w zupełną znakomitość”. Oczywiście
Głowacki pisze to z dystansem i z ironią, bo dość szybko przekona się, jak
krótkotrwałe jest zainteresowanie Anglików jego osobą. Anglia jednak stała się
szczęśliwym przystankiem w drodze do… Ameryki!
Kolejne
rozdziały przenoszą czytelnika w różne czasy i miejsca. Wcale nie przeszkadza
to, że znalazłszy się na chwilę w czasach wojny (dzieciństwo pisarza), w
kolejnym rozdziale jesteśmy już w Nowym Jorku. Sporo miejsca poświęca Głowacki
czasom studenckim. Brylował wtedy w tzw. Trójkącie Bermudzkim (Hybrydy – bar
Przechodni - przychodnia skórno-weneryczna), był częstym gościem SPATiF-u i
Ścieku. W barwnych opowieściach przewija się galeria ciekawych postaci,
charakterystycznych dla ówczesnego środowiska artystycznego stolicy: Jan Himilsbach,
Zdzisław Maklakiewicz, Janusz Szpotański, Krzysztof Mętrak i wielu innych.
Chciano
jakoś przetrwać w czasach komunizmu, co do którego rodzice Głowackiego nie
mieli złudzeń. Matka cytowała synowi Rilkego: „Kto mówi o zwycięstwie?
Przetrwać, oto wszystko”, ojciec anonimowego poetę: „Nie krytykuj, nie
podskakuj, siedź na d… i przytakuj…”. Głowacki przytacza szereg
humorystycznych sytuacji, dostarczając czytelnikowi dobrej zabawy. Jednocześnie
bardzo realistycznie przedstawia emigrację polską w Ameryce, pokazuje Nowy Jork
nie tylko z górnych pięter drapaczy chmur, ale raczej z piwnic, dworców,
parków, w których przebywają bezdomni. Uwierzyli oni w mit Ameryki i zagubili
się w tym świecie, w tym mieście (Nowym Jorku), „które wytwarza wielką
energię, dobrą i złą, jednym ona służy, a innych wykańcza”. Wśród tych,
których wykończyła, szuka Głowacki inspiracji do swoich sztuk, które przyniosą
mu uznanie w Ameryce i w wielu innych krajach na świecie (w Polsce
niekoniecznie).
Ironia,
dystans, humor, czasem cynizm autora sprawiają, że czyta się „Z głowy”
bardzo dobrze i wcale nie na zasadzie, aby mieć z głowy tę kolejną pozycję
autobiograficzną, w której twórca dokonuje obrachunku ze swoją przeszłością.
Książkę
kończą dwa rozdziały nieco inne niż pozostałe. Jest w nich nie Głowacki –
kpiarz, cynik, ale Głowacki przejmujący i prawie liryczny. „Żart bogów”
pięknie ukazuje tragizm postaci Jerzego Kosińskiego, „Matka” - to bardzo
wzruszający i przejmujący portret umierającej mamy pisarza, która czytała jego
córce Zuzi Prousta. Głowacki nie zdążył jej powiedzieć, że nie zniechęciła
wnuczki, bo swą pracę magisterską napisała ona właśnie o Prouście.
Autobiografię
Głowackiego trzeba przeczytać koniecznie, na najbliższym spotkaniu towarzyskim
będzie można błysnąć paroma niezłymi dowcipami, np. o majorze, któremu
temperatura wrzenia wody pomyliła się z kątem prostym. Książka zachęci też do
poznania twórczości pisarza, o którym Krzysztof Mętrak napisał, że „już w
dekadzie Gierka odnalazł swój styl i chodził w glorii łagodnego prześmiewcy
absurdów komunistycznego systemu (…) wcześniej demaskował i wyszydzał to, co
mniej przenikliwym łatwo kompromitować dzisiaj”.
.
Komentarze
Prześlij komentarz